Historie ludzkieInspiracje

Moja pierwsza, górska setka ;)

„Z bieganiem jest jak z chodzeniem po bagnach… wciąga 😉 Zaczynając swoją przygodę z tym sportem w 2016 roku, nie wiedziałem jak bardzo.

Relacja w ultramartonu górskiego ULTRA MAZURY / 21.09.2019 / na dystansie 100 kilometrów dr Przemysława Wołczka, pracownika naukowego Katedry Zarządzania Strategicznego, Uniwersytetu Ekonomicznego we Wrocławiu.

Na początku z trudem pokonywałem odcinki długości jednego kilometra”. Z czasem pokonywane odcinki stawały się coraz dłuższe, a i tempo biegu przyspieszało. Zacząłem wyznaczać sobie pierwsze cele: przebiec w zawodach 10 km, przebiec półmaraton, przebiec maraton. Jak wiemy, apetyt rośnie w miarę jedzenia, więc i ja „głodniałem” z każdym kolejnym kilometrem pokonanym na treningu czy zawodach 🙂 Aby ten głód zaspokoić, w ciągu dwóch lat zdobyłem koronę półmaratonów (do zaliczenia jest pięć biegów) oraz koronę maratonów (również pięć biegów) polskich. W tak zwanym międzyczasie postanowiłem nabiegać nowe „życiówki” na dystansach 5 km, 10 km, półmaraton oraz maraton.

W bieganiu nakręca mnie realizacja wyznaczonych celów, a że na biegach ulicznych (inaczej zwanych asfaltowymi) zrealizowałem wszystkie cele, które sobie wyznaczyłem, zacząłem szukać nowych wyzwań. Te pojawiły się wraz z pierwszymi startami w biegach górskich. Klimat tego typu biegów jest niesamowity, głównie za sprawą przepięknych, acz często bardzo wymagających tras. Zakochałem się w biegach górskich i pod nie zacząłem planować treningi oraz starty. Początkowo brałem udział w zawodach rozgrywanych na trasach nie dłuższych niż 30 km. Później przyszedł czas na górskie maratony oraz biegi ultra, rozgrywane na dystansie dłuższym niż maraton… Jednak mój apatyt nadal niebezpiecznie rósł.

Planując tegoroczny sezon biegowy, zamarzył mi się debiut na dystansie 100 km. Nie chciałem jednak od razu rzucać się na głęboką wodę (czytaj: hardkorowa setka w górach z przewyższeniami po parę tysięcy metrów). Poszukiwałem zatem biegu przyjemnego, płaskiego (warto zapamiętać to słowo), który pozwoli mi w miarę bezboleśnie zapukać do klubu trzycyfrowych ultrasów :). Przeglądając strony różnych biegów, trafiłem na MUTa, czyli Mazury Ultra Trail. Bieg rozgrywany w ramach ULTRA Mazury 2019 na dystansie 100,1 km, w urokliwych zakątkach województwa warmińsko-mazurskiego (start i meta w Starych Jabłonkach) z przewyższeniami +/-1260 m. I właśnie te niby niewielkie przewyższenia spowodowały, że pomyślałem: „To jest to, czego szukałem – płaska setka. Idealna na debiut!”.
Zapisałem się i zacząłem trwające niemal 9 miesięcy przygotowania. Plany na ten bieg miałem różne. Ulegała ona zmianom wraz z kolejnymi „przygodami” (czytaj: kontuzje, choroby itp.), które przytrafiały mi się w trakcie treningów. Ostatecznie postawiłem sobie za cel złamać 11 godzin.

Przemierzyłem niemal 600 km po to, aby kolejne100 „potruchtać” na Mazurach 🙂 Start biegu zaplanowano 21 września 2019 r. o godzinie 3.00. Tego dnia pogoda nie była łaskawa – zimno i deszczowo. Ponadto wcześniejsze opady deszczu spowodowały, że na trasie było duuuuużo błota i grząskiego piachu… Ale to podobno ultrasi na Mazurach lubią najbardziej 😉

Wybiła 3.00. Ruszyliśmy na trasę… I już po 3 km wiedziałem, że płasko nie będzie. Profil trasy to naprzemiennie góra–dół–góra–dół–góra… i tak przez 100 km. Jak to mawia młodzież – Masakra! Niby przewyższenia niewielkie, ale ciągłe „falowanie” terenu wysysało energię bardzo skutecznie i działało destrukcyjnie na psychikę. Człowiek pragnął jakiegoś dłuższego odcinka po płaskim, żeby trochę odpocząć. A tu nic z tego… ciągle góra–dół–góra… Przed startem planowałem na pierwszych 40–50 km nabiegać „rezerwę czasową”, z której będę mógł korzystać na „paśnikach” (punkty żywieniowe na trasie biegu), „przepakach” (punkty, na których można dokonać zmiany np. butów) i w razie nagłych potrzeb fizjologicznych. Ten plan wyszedł mi całkiem dobrze – w „banku czasu” miałem odłożony solidny zapas minut. Nie wszystko jednak układało się równie dobrze. Przed biegiem nie sprawdziłem poziomu naładowania baterii w czołówce… więc po godzinie moja „pochodnia” zgasła. Od tego momentu musiałem przez kolejne 2,5 godziny trzymać się zawodnika, który miał solidną czołówkę. Kolejny problem to „susza w baku” (czytaj: brak wody). Pierwszy raz „uschłem” na 76 km. W bukłaku (taki pojemnik na wodę, który biegacz trzyma w plecaku) – nic, w bidonie – nic…, a do kolejnego „wodopoju” (punkt z wodą, izotonikiem i colą) 8 km. Na moje szczęście spotkałem na trasie zawodnika z innego dystansu, który poratował mnie kilkoma łykami swojego izo.

Dopiero na 84 km uzupełniłem bukłak i bidon. Jednak już na 90 km ponownie mam „suszę w baku”…, a kolejny punkt z wodą na 96 km. Nalałem zbyt mało. Nie wziąłem pod uwagę faktu, że na tym etapie tempo mojego biegu jest już zdecydowanie wolniejsze niż na początkowych etapach. Tym razem także mam szczęście – parę łyków wody „pożyczam” od zawodniczki z dystansu U30. Dobiegam do 96 km. Wlewam w siebie boską colę :), w bidon trochę wody i ruszam. Do mety już tylko 4 km. Ku mojemu zdziwieniu, jakieś 1,5 km przed metą dostrzegam zawodniczkę z mojego dystansu, która przegoniła mnie po punkcie na 84 km i zniknęła mi z pola widzenia. Takiej okazji nie mogę zmarnować :D. „Odpalam wrotki” (w żargonie biegaczy oznacza to tyle, że przyspieszam) i ruszam w pogoń. Mijam ją jakieś 800 metrów przed metą… i widzę zawodnika – też z mojego dystansu – który „odjechał mi” (ponownie z żargonu biegaczy – sformułowanie oznaczające, że ktoś nas wyprzedził i uciekł bardzo daleko) jeszcze wcześniej – gdzieś na 70 km… Dorzucam resztki mocy „z wątroby” (tak, tak – kolejne sformułowanie dobrze znane biegaczom – oznacza, że wyciskamy z siebie ostatnie pokłady energii) i mijam uciekiniera jakieś 400 metrów przed metą. Wpadam na metę… Wieszają mi medal… Jestem przeszczęśliwy! Zrobiłem to! Skończyłem MUTa w czasie 10.49.38, co dało mi 12 miejsce open na 100 zawodników, którzy wystartowali w tym biegu (ukończyło 89).
Ten sezon biegowy powoli dobiega końca. Czas zatem pomyśleć nad celami na przyszły rok, ponieważ ciągle jestem głodny 😉

Ktoś mógłby zapytać: Co ci daje bieganie, po ci to? Odpowiem tak – od najmłodszych lat przyświeca mi dewiza „w zdrowym ciele, zdrowy duch”. Sport towarzyszy mi od zawsze i uważam, że kolejność zdrowe ciało – zdrowy duch, nie jest przypadkowa. A co do biegania, zwłaszcza długodystansowego, uczy ono, w mojej opinii, determinacji (raz – plan treningowy sam się nie zrobi, dwa – jak już wystartowałeś, do mety musisz jakoś dotrzeć), konsekwencji (jeżeli umawiam się sam ze sobą, że dobiegnę do następnego drzewa, to właśnie tam dobiegnę), pokory (biegi górskie są bardzo wymagające, potrafią dobitnie pokazać nam naszą ograniczoność), cierpliwości (trochę czasu upłynie i trzeba wylać nieco potu na treningach, zanim zdecydujemy się na start np. w maratonie) oraz rozwija samoświadomość (nie ma nic lepszego, gdy chce się pomyśleć o „sensie życia i mojej roli we wszechświecie” :D, niż długie, samotne wybieganie). Opierając się na własnych doświadczeniach, mogę powiedzieć, że powyższe cechy są niezmiernie przydatne zarówno w życiu prywatnym, jak i w zawodowym.
Zachęcam zatem gorąco do biegania – lub innej aktywności fizycznej 🙂

Przemysław Wołczek, fot. archiwum Przemysława Wołczka